2/21/2021

W orientalny deseń - Tajlandia, Kambodża, Wietnam

W orientalny deseń - Tajlandia, Kambodża, Wietnam

Tajlandia - Kambodża - Wietnam.





Trzy kraje w dwa tygodnie. Dużo się działo, dużo jadło, mało spało. Intensywny rajd po orientalnych krajach, leżących koło siebie ale totalnie różnych. Odmienna kultura, mentalność, styl życia. Fantastyczna mieszanka wielokulturowych doznań. Dotknięcie orientalnych krain, tylko przez chwilę ale na tyle, aby zostały na długo w sercu.
1. DZIEŃ.
Wylot z Warszawy do Tajlandii. Tym razem lot mi minął na rozmowach z angielskimi chłopakami, którzy jechali na jakieś sportowe zgrupowanie rugby. Czyli było wesoło. Komfortowy lot z przesiadką w Dubaju. 
2. DZIEŃ. BANGKOK
Przylot do Bangkoku. Niesamowicie było wrócić do tego samego miejsca co dwa lata temu. Trochę się zmieniło. Odpuściłam tym razem atrakcje, które były zaplanowane na ten dzień, bo...już je widziałam. Wolałam na własną rękę poszwendać się wokół hotelu. Odwiedzić stare kąty: niedaleki targ, ulice. Poszłam też na relaksujący i odprężający masaż. Polecam! Śmieszne pieniądze a naprawdę potrafi zrelaksować. 




Teraz, z perspektywy czasu już wiem, czemu na ulicach było dość pusto. Dwa lata temu to miejsce wprost buzowało od ludzi...Jedynie wszechobecne kable nie zmieniły swojej kubatury.

3. DZIEŃ. BANGKOK
Ponowne zwiedzanie atrakcji BANGKOKU: Świątyni Szmaragdowego Buddy, Pałacu Królewskiego, historycznej siedziby królów Tajlandii, Świątyni Leżącego Buddy (tradycyjnie kolejka ludzi skutecznie odstrasza od zwiedzenie tego wielkiego pomnika - warto przejść na drugą stronę, gdzie można zobaczyć dziękczynne kadzidła i misy) oraz 
Świątyni Złotego Buddy.
Mimo, że widziałam już te atrakcje, to tym razem skupiłam uwagę na detalach, które wcześniej w amoku wrażeń po prostu nie dostrzegałam. 

Pąki lotosu służą do rytualnych ablucji wodą ze "złotej" misy. 















Rejs po rzece Chaophraya i kanałach Bangkoku udowadnia, że nic się nie zmieniło. Życie toczy się po swojemu. I to w nędznych barakach i okazałych budowlach, które widzieliśmy z łódki. Tylko miejsca coraz mniej. 




Warany też dopisały. Widziałam chyba z pięć. Wypasione i zadowolone wygrzewały się na słońcu jak tajskie...koty? :D 



4. DZIEŃ. SIEM REAP
 Wczesnym rankiem wyjazd z Bangkoku do Aranyapradet, miasteczka granicznego z Kambodżą (ok. 5 godz.). Około południa przekroczenie granicy, następnie przejazd do miasta SIEM REAP. 
Kambodża przywitała nas czerwoną ziemią, bujną zielenią i ....tonami plastikowych reklamówek. Duża różnica między tajskim sąsiadem jeśli chodzi o czystość. Zapewne wiąże się to z tym, że Kambodża jest mimo wszystko mniej turystycznie atrakcyjnym krajem. Niemniej strasznie smutny widok. Sprzątane są tylko te miejsca gdzie widuje się turystów. 

Tradycyjne, uliczne kapliczki gdzie pali się ofiarne kadzidełka a bóstwa regularnie dokarmiane są słodyczami, owocami i wodą :) niech się mają zdrowo i smacznie :) Jest to taki uroczy zwyczaj moim zdaniem. Tak naprawdę te posiłku zjadają mrówki a mieszkańcy są pewni, że nakarmili bóstwa. Chociaż, jeśli wierzyć w reinkarnację to kto wie jak tam jest naprawdę  ;)



5. DZIEŃ. ANGKOR
Na ten dzień czekałam najbardziej. 
Zwiedzanie ANGKORU – dawnej stolicy państwa Khmerów: zwiedziliśmy: Południową Bramę Angkor Thom, świątynię Bayon, Taras Słoni, Taras Trędowatego Króla i Pałac Królewski oraz Angkor Wat – najdoskonalszego przykładu architektury khmerskiej.
Przewspaniałe budowle, o które upomina się natura. Żywcem z planu Lary Croft. 
Zachwycają bogate rzeźbienia i tak naprawdę jeden dzień to stanowczo za mało. Na samą Angor Wat można przeznaczyć i tydzień, żeby wszystko dokładnie obejrzeć. 




 Ta Phrom, jedna z najbardziej charakterystycznych świątyń Angkoru, gdzie kręcono zdjęcia do filmu „Tomb Raider”


























Ciekawa sprawa z tym Tarasem Słoni - on naprawdę służył do miejsca hmm można powiedzieć parkingowego dla słoni, którymi do króla dojeżdżali możni panowie. Słonie to popularne wierzchowce w tamtym czasie. 


 Po pełnym wrażeń dniu, wieczorem czekała nas kolacja w lokalnej restauracji połączona z pokazem tradycyjnych khmerskich tańców. Dla mnie wyjątkowa, bo poznałam super ekipę ludzi, z którymi już do końca wycieczki się trzymałam. I do tej pory jesteśmy w kontakcie, mimo, że mieszkamy w różnych częściach Polski. Jak zawsze, kurde. 






6. DZIEŃ. ANGKOR – TONLE SAP
Drugi dzień zwiedzania Angkoru: świątynia Bantaey Srei, zwana Twierdzą Kobiet,. 










Po południu mieliśmy wycieczkę łodzią po jeziorze TONLE SAP – jednym z największych jezior Azji Południowo-Wschodniej. Ciekawostką jeziora są „pływające wioski” – osady zbudowane na jeziorze z połączonych ze sobą łodzi. Ludzie tam żyją naprawdę, nie tylko na potrzeby turystów.  W zależności od przypływów i odpływów zmienia się aktywność ludzi i zwierząt. Na łódkach żyją też psy, koty, kury oraz krokodyle.








Obok pływających domów są, a jakże pływające knajpy z hodowlanym inwentarzem. Przysmakiem jest tu bowiem mięso krokodyla. Na miejscu można było oglądać wyroby z krokodylej skóry. Smutny widok. Na szczęście popytu nie ma zbyt dużego, bo wywożenie krokodylej skóry choćby w postaci paska jest surowo zabronione. Nie wiem, czy ktoś się odważył spróbować zjeść krokodyle mięso. Biedne gadziny. Robią tu za świnki.



Podczas pory suchej ludzie wraz ze swoim dobytkiem muszą przemieszczać się w głąb jeziora, co znacznie utrudnia życie ale taki ich po prostu jest koczowniczy styl życia. Nie nam oceniać. 


7. DZIEŃ. PHNOM PENH
Transfer z Siem Reap do PHNOM PENH (ok. 5-6 godz.). W czasie podróży krótki postój, możliwość zakupu owoców i lokalnych przysmaków = wizyta w tzw. wiosce pająka. Można było spróbować lokalnych przysmaków takich jak pająki, chrząszcze, larwy i inne tego typu jedzenie. Warto zauważyć, że dla nas to turystyczna rozrywka dla ludzi stamtąd po prostu dieta. Białko owadów to nierzadko jedyne białko jakie Ci ludzie sobie dostarczają. Więc śmiechem, żartem ale to po prostu jedzenie. Oprócz tych egzotycznych przysmaków na targu były też wspaniałe, rozmaite owoce. 
 Przyjazd do stolicy Kambodży – Phnom Penh i zwiedzanie: Pałac Królewski, Srebrna Pagoda, Muzeum Narodowe. Czas wolny na lokalnym rynku. Szczerze mówiąc Phnom Penh nie wywarło na mnie specjalnego wrażenia. Smutne, szare miasto moloch. O ile przeczyta się trochę o historii Kambodży to widać tutaj jak na dłoni o tym co czerwoni khemrowie zafundowali swoim rodakom. Wojna domowa, ludobójstwa, krwawe rządy Pol Pota, niewyobrażalne tortury odcisnęły piętno na mieszkańcach. Funkcjonuje tutaj takie pojęcie jak bakspat - zespół złamanej odwagi. Ludzie żyją z nieprzepracowaną traumą, bo nie ma rodziny, której reżim by nie dotknął. To coś jakby zespół stresu pourazowego tylko na poziomie narodowym. Tutaj ludzie raczej się nie uśmiechają, są cisi, jakby właśnie złamani. Da się to odczuć.  O tym pisze w swojej książce W. Tochman "Pianie kogutów, płacz psów" - bardzo polecam, jeśli interesujesz się tą tematyką. Abo film "Najpierw zabili mi ojca"


8. DZIEŃ. CU CHI – HO CHI MINH
Śniadanie. Wykwaterowanie z hotelu. Wczesnym rankiem przejazd autokarem do granicy z Wietnamem. Po przejściu kontroli paszportowej (a było to ciekawe doświadczenie, ponieważ przejście odbywa się pieszo. Nie ma możliwości odpraw autobusowych) w
ycieczka do słynnych tuneli CU CHI – podziemnego labiryntu tuneli, który powstał w czasie wojny wietnamskiej i pierwotnie miał długość około 200 km. Ręcznie wykopane tunele były bazą żołnierzy Wietkongu. Mieliśmy możliwość wędrówki jednym z takich tuneli. Niesamowite wrażenie. Z uwagi na fakt, że to obiekt wojskowy nie można było robić zdjęć. W ręcznie wykopanych jamach żołnierze Wietkongu spędzali całe dnie. Byli specjalnie dobierani pod względem fizjonomii - bardziej przypominali dzieci niż mężczyzn. Pokazano nam takie jamy - zmieściło się jedynie dziecko. Tkwili tak w tych jamach, załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne i czyhali na wroga. 
Pokazano nam także broń oraz wszelkiego rodzaju pułapki, które były w użyciu. Na przykład zapadnie z najeżonymi palami, odłamkami szkła itp. Pasjonaci tematu byli zachwyceni. 
Tego samego dnia przejazd do HO CHI MINH (Sajgonu). 









Mówi się, ale Sajgon! czyli chaos, głośno, pozorny brak jakiegokolwiek logiki. I tak to właśnie wygląda. Morze, morze skuterków/jednośladów wszelkiej maści. Widok samochodu to rzadkość. Nie ma na nich miejsca po prostu. Ma się wrażenie, że za chwilę to miejsce eksploduje od tych ludzi. Istne mrowisko. Tak samo jak w Tajlandii, życie zaczyna się po zachodzie słońca, na ulicy ludzie jedzą posiłki, rzadko kiedy obiady gotowane są w domu. 
Na szczęście szybko opuszamy to miejsce. Stanowczo za dużo ludzi.
9. DZIEŃ. DELTA MEKONGU – PHAN THIET
Następnego dnia  Przejazd do My Tho – DELTY RZEKI MEKONG, która wpada do morza dziewięcioma odnogami. Rejs łodzią po Mekongu na wyspę Thai Son – czas wolny na lokalnym rynku, gdzie można kupić m.in. owoce tropikalne i wyroby miejscowego rzemiosła. 








W końcu miałam okazję spróbować duriana. Ten owiany złą sławą owoc naprawdę nie jest taki zły. Dla mnie to skrzyżowanie rozgotowanej cebuli i banana. Zjadliwy, wcale nie śmierdzi kiedy jest świeży. 


Mieliśmy okazję spróbować też miodu od dzikich pszczół.


Oraz podpatrzeć wytwórnię krówek z mleka kokosowego. Pyszneeee . Proces technologiczny - głównie ręczny :) 




 Po południu przejazd do słynącego z pięknych plaż kurortu PHAN THIET. 

11 i 12. DZIEŃ.
Odpoczynek w urokliwym miejscu. Przydało się trochę wytchnienia. 




Niedaleko znajdowała się urocza wioska rybacka, te pojedyncze kutry nocą pięknie migotały. 


Był też basen i drinki i zabawa do białego rana. Super, beztroski czas.

13. DZIEŃ. HO CHI MINH
Przejazd do HO CHI MINH (Sajgonu). Zwiedzanie miasta: katedra Notre-Dame, poczta centralna, ratusz, świątynia Thien Hau w dzielnicy chińskiej. 



W pobliżu pomnika krążyła nieskłonna do uśmiechu milicja. Surowe spojrzenia panów w mundurach przypomniały nam gdzie jesteśmy.




Po południu zwiedzanie Muzeum Wojny, gdzie znajdują się pamiątki po wojnie wietnamskiej. Bardzo bogate zbiory broni, fotografie i dowody tego jednego z bardziej krwawych konfliktów naszych czasów. Nie oglądałam wszystkiego. Pasjonaci byli zachwyceni. 


Tego dnia jeszcze ostatnie zakupy, transfer na lotnisko i wylot. 
14. DZIEŃ.
Przylot do Polski.

Trzy kraje. Całkiem od siebie różne. Mentalnie, geograficznie i kulturowo. Trzy różne kuchnie. To było fantastyczne doświadczenie. Jestem w pełni usatysfakcjonowana. Nie nudziłam się ani jednego dnia. Poznałam cudownych ludzi. Dużo rzeczy zrobiłam po raz pierwszy - np. zjadłam duriana i zacięłam się w wietnamskiej windzie. Gdyby nie kolega, nie umiałabym nic kupić na targu w Wietnamie, bo miałam problem z przelicznikiem (tam się operuje milionami). Było dużo śmiechu i beztroski. 
Jeśli chodzi o tamtej region to marzę o Laosie i Mjanmie. Ciekawe czy się uda kiedyś spełnić to marzenie. Czas pokaże. 
Copyright © 2014 FantasMałgorie , Blogger